Wyobrażacie sobie świat po katastrofie? I siebie, jako jedną z nielicznych, ocalałych osób? Samotną, przerażoną i niepewną tego, co wydarzy się kolejnego dnia? Dzięki produkcji, którą stworzyło studio The Molasses Flood będziecie mogli tak właśnie się poczuć.
The Flame in the Flood to gra, której twórcy mieli wkład w produkcję takich tytułów jak Bioshock, Guitar Hero czy też Halo. A wszystko zaczęło się od kampanii na Kickstarterze, dzięki której studio zebrało ćwierć miliona dolarów i mogło ruszyć z tym, jakże interesującym, projektem.
Zacznijmy może od początku – fabuły. Główną bohaterką gry jest dziewczynka o imieniu Scout. Nie podróżuje ona jednak sama, gdyż u swego boku ma wiernego towarzysza – psa Ezopa. Nasze zadanie nie jest zbyt zawiłe, musimy bowiem znaleźć źródło sygnału radiowego, a żeby tego dokonać będziemy spływać tratwą w dół rzeki, pokonując przeszkody i przeciwności losu.
Zanim jednak zaczniemy podróż, do wyboru mamy kampanię oraz grę w trybie ciągłym, która gwarantuje nam nielimitowaną rozgrywkę. Dostępne są również dwa poziomy trudności; dla laików i tych bardziej zaawansowanych; wszystko zależy od naszych umiejętności i zaangażowania w grę.
Rozgrywkę rozpoczynamy na małej wyspie, którą doszczętnie splądrujemy, zabierzemy co nam potrzebne i udamy się w kierunku tratwy, aby odkrywać nowe lądy i zasoby. Zaskakujące jest to, że rzeczy, które kiedyś mijaliśmy obojętnie, teraz mogą uratować nam życie.
Pierwsze co wpada w oko po zetknięciu się z grą to świetna grafika i „kreska”. Mam nieodzwone wrażenie, że postaci mają coś wspólnego z tymi, które kreuje Tim Burton! Są gdzieniegdzie trochę kwadratowe, ale dodaje im to uroku i sprawia, że są na swój sposób wyjątkowe. Świat jest przesycony kolorami, ale nie jest cukierkowy. Twórcy świetnie wykorzystali zasadę kontrastu, bo pomimo gamy barw jest też mrok i nuta grozy unosząca się gdzieś w powietrzu. Na pochwałę zasługuje również sama animacja – nurt rzeki, bieg głównej bohaterki, pies obszczekujący dzika, wszystko to dzieje się w pięknym postapokaliptycznym świecie i współgra ze sobą idealnie!
Jestem zachwycona ścieżką dźwiękową, która dopełnia klimatu rozgrywce. Autor – Chuck Ragan, czaruje swoim spokojnym i kojącym głosem oraz przyjemnymi brzdękami gitary. Jak widać, a właściwie słychać, folk rock sprawdza się doskonale w tego typu rozgrywce.
Gra, jak to bywa z typowym survivalem, polega na szeroko pojętym przetrwaniu. Codzienne uzupełnianie zapasów, crafting i niezmordowana walka o życie to jedne z naszych głównych zadań. Podczas pływania po rzece zahaczamy o malutkie wysepki, na których porozrzucane są przeróżne znajdźki: drzewa, pióra, słoiki, alkohol, różnorakie rośliny, czyli wszystko, co nadaje się do użycia. Musimy uzupełniać zapas wody, czasem przefiltrować ją jeśli jest brudna, utworzyć pułapkę, dzięki której upolujemy królika. A to nie lada gratka! Wszak z niego mamy skórę i mięso, które możemy spożyć, bądź przygotować trutkę na inne, większe zwierzę. Niezbędne są też bandaże i lekarstwa na wszelkie choroby, rany zadane przez drapieżniki. Oraz odzienie, bo nasza postać marznie, a nie zawsze ma możliwość rozpalenia ogniska. Na wyspach znajdziemy również schron w opuszczonych domach, samochodach. Napotkać równiez możemy nielicznych ocalałych ludzi, a miło jest czasem z kimś pogawędzić ;).
W grze nie cofamy się do tyłu, a idziemy…eee płyniemy wciąż do przodu, wciąż przed siebie!
Nasz towarzysz pies będzie alarmował jeśli znajdzie coś, co umknęło naszej uwadze. Będzie też bronił nas z całych swoich sił przed intruzami. Dodatkowo Ezop (tudzież Aesop w angielskiej wersji językowej gry) wyposażony jest w podręczny plecak, do którego możemy zapakować rzeczy ze swojego ekwipunku. Taką opcję posiada również nasza tratwa. Jeśli już w temacie tratwy jesteśmy, wspomnę tylko że musimy o nią dbać. Przeszkody, z którymi przyjdzie nam się zderzyć podczas spływu skracają jej żywotność. Na szczęście możemy zacumować w odpowiednim porcie i dzięki właściwym materiałom naprawić uszkodzenia, a także zamontować dodatkowe ulepszenia.
Wszystko brzmi prosto i banalnie? Nic bardziej mylnego! Wbrew pozorom gra nie jest prosta, nawet na łatwiejszym poziomie trudności. Z początku będziemy ginąć z dużą częstotliwością i przerażająco szybko. Wdrożenie się w crafting, zorientowanie co i gdzie możemy zebrać chwilę nam zajmie. W dodatku jest tyle przeciwności losu, które napotkamy na drodze! Możemy się utopić, zamarznąć, umrzeć z głodu, może zaatakować nas dzik, niedźwiedź, wilk… Niekiedy ciężko wyważyć co w danej chwili jest nam potrzebniejsze: kładziesz się spać, zregenerować siły i umierasz z głodu, bo nie zapewniłeś sobie jedzenia. Niestety tryb życia vege jest raczej mało efektywny, a upolować tłustego królika niełatwo! Poza tym zapasy są mocno ograniczone, pojemność plecaka zresztą też.
Teraz trochę o wadach produkcji.
Po pierwsze coś, co mnie od razu uderzyło – podczas przeglądania ekwipunku czy w trakcie craftingu nie ma pauzy! Grzebiesz sobie w najlepsze w swoim plecaku, gdy nagle w tle atakuje Cię wilk i zanim zdążysz cokolwiek zrobić – giniesz. Niefajnie, zwłaszcza że gra nie tworzy zapisów zbyt często. Ale domyślam się, że to akurat zamysł twórców, coby rozgrywka nie była zbyt prosta 😉
Tłumaczenie na język polski w niektórych momentach kuleje. Chwilami brzmi jak wklepane i przepisane żywcem z najprostszego translatora, co wygląda dość… nieprofesjonalnie. Według polskiej wersji gry wody się nie pije, wodę się, uwaga uwaga, je!
Kolejną rzeczą są błędy. A właściwie błąd, gdyż natrafiłam na jeden, ale przez niego moja tratwa rozpadła się na kawałki. Otóż w momencie wychodzenia z przystani łódź zbugowała się w wysepce. O dziwo, mogłam przez nią przepłynąć, ale w momencie użycia silniejszego wiosłowania, automatycznie uderzała o wyspę, w którą, de facto, wniknęła. No cóż, zdarza się najlepszym.
Ostatnią wadą gry, ale chyba nie tylko tej, bo większość survivali cierpi na tę przypadłość to to, że po jakimś czasie staje się monotonna i nudna. Trzeba odpocząć, aby powrócić do niej na nowo. Jednak po powrocie nadal czerpie się z niej dużą przyjemność.
Podsumowanie:
The Flame in the Flood to kawał dobrej roboty! Na pewno jest to tytuł, po który z całą pewnością siegną survivalowcy. Jeśli do tego uwielbiacie ładną, dokładną i bajkową oprawę, ta gra jest zdecydowanie dla Was!
Grywalność jest na wysokim poziomie, nawet to, że często zdarzało mi się ginąć i zaczynać prawie od początku, jakoś nie bardzo mnie zniechęcało. A z reguły takie rzeczy mnie irytują i sprawiają, iż potrafię odłożyć grę na dłuższy czas albo w ogóle już do niej nie wracać. Tutaj siła przyciągania jest bardzo mocna i nie ma przeproś, nie ma że boli ;).
Stosunek jakości do ceny jest świetny! Za ok. 45 zł dostaniecie rewelacyjną grę w pudełku, a ponadto Edycja „Ostatnia Ocalała” wzbogacona jest w dodatki typu: pocztówki, naklejki, poradnik przetrwania i piękny artbook. Ukłony w stronę Techlandu – wydawcy, który za tak niską cenę dał nam tak wiele, gdzie inni za większe pieniądze dają nam plastikowe opakowanie i karteczkę z kodem…
Produkcja spodobała mi się w chwili, gdy o niej usłyszłałam, na długo przed tym jak trafiła w moje ręce. Wszelkie gameplaye, screeny powodowały chęć jej posiadania. W sieci krążą jednak opinie, że jest nudna, monotonna i nie warta swoich pieniędzy. Również się obawiałam, że czar pryśnie podczas pierwszego kontaktu, jednak uffff… tak się nie stało! Jestem oczarowana tym tytułem i uważam, że warto było czekać na pudełkowe wydanie. Zdecydowanie jest to jeden z lepszych survivali, z którymi miałam do tej pory styczność!